Gdy dni są długie i pogoda przyjazna, na wycieczkę w Bieszczady wyruszam rowerem z domu przed świtem a wieczorem jestem praktycznie w dowolnym zakątku Bieszczadów. Teraz już październik, dni krótkie a pogoda niepewna, więc do granicy Bieszczadów dojechałem pojazdem mechanicznym. Przed świtem zaparkowałem w Lesku, w bezpiecznym miejscu, przed wejściem do Sądu Rejonowego. By jakoś dzień od świtu do zmroku rozsądnie wykorzystać, do Łopienki należy jechać obszernymi zygzakami, co też uczyniłem. Zygzaki moje biegły przez Tarnawę Dolną, Czaszyn, Rzepedź, Turzańsk, Baligród, Stężnicę, Tyskową. I jeszcze przez parę innych miejsc.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Czaszyn to bardzo długa wieś dla rowerzysty jadącego w Bieszczady (dla wracającego już nie taka długa). Się jedzie pod górę powoli, domy po obu stronach drogi ciągną się i ciągną. Szukam pretekstu, by przystanąć, zrobić jakieś zdjęcie ale nic szczególnie ciekawego nie ma. Dalej znów nieciekawy Brzozowiec a góra nie chce się kończyć. Od kilku minut słyszę za sobą ciekawy turkot. Od dołu coś się do mnie powoli zbliża. W lusterku nie potrafię zidentyfikować, co to za tajemniczy pojazd mnie dogania. W końcu powoli coś mnie wyprzedza. Z lewej strony wyprzedzał mnie traktorek domowej roboty a z prawej czarny, kudłaty piesek. Traktorek warczy i kopci, ale… do głowy wpada mi pomysł. Doganiam traktorek, pozdrawiam kierowcę i pasażera i pytam, czy można się dołączyć jako balast. Nie protestują, więc chwytam lewą ręką za narożnik przyczepki i ostatni kilometr komfortowo wyciągam się pod górę. Jeszcze przed Kulasznym traktorek skręca w las, ale teraz to ja już mam w dół.
W dół jest ostro i parę zakrętów, trzymam rower na hamulcach, by nie przekroczyć czterdziestki, bo z sakwami trochę telepie na boki. W pewnej chwili widzę, że coś mnie wyprzedza po prawej stronie. To coś tupie, sapie i warczy. Pysk ma mniej więcej na wysokości mojej kierownicy. Bez problemów jest kilkanaście metrów przede mną – staje na poboczu i głośno ujada. I nie jest to wiejski piesek. Sama obroża kosztowała chyba więcej, niż mój rower. Z oczu patrzyło mu, że nauczono go krzywdzić a może i zabijać. Ale to nie jego wina, takie stworzenie zrobili z niego ludzie. Był kłębkiem muskułów z wielkimi zębami, pokrytym krótką, dobrze pielęgnowaną sierścią. Skąd on się tutaj wziął? Nie mam nigdy przy sobie żadnych „antypsich” środków obronnych. Dotychczas w trudnych chwilach zawsze udawało mi się albo z psem pogadać albo mu uciec. Z tym jakoś nie miałem ochoty gadać. Nie zrobiłem mu także zdjęcia. Gdy przejechałem obok niego, znów pognał za mną, pozostało więc zwolnić hamulce. Przy 45 km/h wyprzedził mnie drugi raz, przy 55 zrezygnował. I w ten sposób błyskawicznie znalazłem się w dolinie Osławy.
|
|
|
|
|
Szczawne to jest chyba najwięcej razy mijana cerkiew po drodze w Bieszczady. Dzisiaj bardziej zainteresowała mnie przycerkiewna jabłoń.
|
|
|
|
|
Parę kilometrów za Rzepedzią skręcam w boczna drogę w prawo. Czyli na chwilę wpadam w Beskid Niski. Jadę do nieistniejącej wsi Jawornik.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Po drodze spotykam tam schodzących z góry trzech młodych ludzi. Ubrani i obuci byli na sposób turystyczny a z ubiorem kontrastował sposób noszenia bagażu. Jeden miał plecak a dwóch niosło w rękach duże, mocno zapełnione żółte torby plastikowe. W przedmiotach, przylegających do ścianek torby rozpoznałem kształty puszek i butelek. Przywitaliśmy się, ale nie miałem śmiałości zapytać o powód tak nietypowego w górach sposobu noszenia żywności. Cóż, różni ludzie mają różne hobby, oni być może się dziwili, że ktoś po górskich dróżkach jeździ rowerem.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Po dwugodzinnej wizycie w Beskidzie Niskim wracam w Bieszczady. Jestem w okolicy Komańczy w dolinie Osławicy a mam dotrzeć do Łopienki – sporo na wschód i w poprzek kilku dolin. Trzeba trochę zwiększyć tempo zbliżania się do celu, bo do wieczora nie dojadę. Miałem jechać na Prełuki, w ramach oszczędności jedną dolinę - Osławy - „oszczędzam”, cofając się do Rzepedzi. Jadę na Turzańsk. Pierwszy raz udało mi się zobaczyć wnętrze cerkwi. Potem przez przełęcz pod Suliłą do Kalnicy.
|
|
|
|
|
Droga z przełęczy do Kalnicy, pomimo suchego lata usiana jest głębokimi bagienkami.
Za to w nagrodę prowadzi też pięknymi, widokowymi polanami.
I na samym dole trzeba przejechać przez Kalniczkę. Przy tym poziomie wody to sama przyjemność.
|
|
|
|
|
W Kalnicy obiadek, przygotowany na pniu starego dębu, w miejscu dawnego dworku Wincentego Pola.
Z Kalnicy lekki podjazd do Kiełczawy i piękny zjazd do Mchawy potem do Baligrodu.
|
|
|
|
|
Od Baligrodu znów pod górę, doliną Stężnicy. Góra jest długa i dość stroma. Z ulgą witam przełęcz pod Berdem i radośnie staczam się do Radziejowej. Tu spotykam grupkę wspaniałych mężczyzn na swych stalowych maszynach. Po chwili z rykiem silników ruszają zdobywać bieszczadzkie bezdroża.
Zatrzymuję się na chwilę, by zrobić zdjęcie tablicom z nazwami miejscowości Radziejowa i Tyskowa. Przyjemnie je widzieć przy drodze.
|
|
|
|
|
Skręcam w prawo, na południe do Tyskowej. W Tyskowej dymi wypał węgla drzewnego. Patrzę na znak drogowy - chyba roweru nie dotyczy?
|
|
|
|
|
Nieco dalej straszy budynek w stylu bieszczadzko-pegeerowskim z powybijanymi szybami.
Jesienne słońce kładzie w dolinie długie cienie, choć dopiero dochodzi 17.
Droga przez Tyskową jest bardzo przyjazna dla rowerzysty – podchodzi łagodnie w górę doliny, nie ma błota. W górnej części dawnej wsi cerkwisko i cmentarz.
|
|
|
|
|
Powyżej cmentarza droga rozwidla się: w prawo na Durną, prosto do Łopienki a w lewo na przełęcz Hyrcza. Tak mówi mapa. Czyli kapliczka przy drodze do Łopienki nie stoi na przełęczy; przełęcz znajduje się w odległości ok. 250 m na pn-wsch. od kapliczki. Poszedłem więc drogą w lewo. Weryfikacja w terenie potwierdziła słuszność wskazań mapy. Jestem więc na przełęczy Hyrcza. Słońce rzucało jeszcze światło na najwyższe wzgórza, za chwilę szybko zacznie robić się ciemno. Zanim zrobiło się całkiem ciemno, postawiłem namiocik a o zmierzchu zjadłem obfitą kolację i zacząłem układać się do spania.
Wychodzę ostatni raz na zewnątrz namiotu. Jest 19:15, czyli ciemna noc. Gwiazdy widać, wiatr huczy. Wracam i szykuje się do snu. Zmieniam na czyste wszystko, co mam na sobie, oprócz zegarka i czołówki. Jak szaleć, to szaleć, w końcu jutro niedziela. Z mycia rezygnuję. Po pierwsze – najbliższa woda jest w Tyskowej, po drugie – starałem się dzisiaj nie brudzić. Wiatr to łopocze tropikiem o sypialnię namiotu, to cichnie na chwilę. Przełęcz nie jest najlepszym miejscem na biwakowanie podczas wiatru. Myślę, że namiot do rana wytrzyma, jeśli nie, to przecież do góry nie polecę. Przeglądam mapy, zdjęcia w aparatach. Nie ma do kogo gęby otworzyć, o 20 trzeba definitywnie iść spać. Z zaśnięcia o 20 jednak nic nie wyszło. Trzeba było dwóch godzin, by oswoić się ze świstem wiatru i łomotem tropiku.
|
|
|
|
|
Rano przed świtem wiatr ucichł. Gdy pojaśniało, można było spokojnie wstać, zjeść śniadanko, spakować się. Wyruszam w stronę kapliczki.
|
|
|
|
|
Te zdjęcia kapliczki, to przypuszczalnie ostatnie, jakie zrobił w swoim życiu mój aparat kieszonkowy. Ale w momencie robienia tych zdjęć jeszcze o tym nie wiedziałem. Dowiedziałem sie za chwilę.
Będąc blisko celu, jechałem od kapliczki w dół w pełnym odprężeniu i ogólnym samozadowoleniu. I po dwustu metrach trafiła się kałuża. Z boku był wąski pasek gruntu i po nim pojechałem. Ale o tym dowiedziałem się za chwilę, patrząc na ślady. Bo wjeżdżając w to błoto obok kałuży, zapomniałem, że jestem w Bieszczadach, a nie na ścieżce rowerowej. I na tym pasku niby-gruntu koła zapadły się 10 centymetrów, rower stanął w miejscu a ja zdumiony tym zjawiskiem runąłem w prawo, w sam środek kałuży. Nie wiem, dlaczego akurat na prawa stronę, bo po lewej kałuża była znacznie mniejsza.
Rower na zdjęciu nie leży w kałuży, ale po przeciwnej stronie błotnej ścieżki. To jest jego wtórne położenie. Pierwotnie wydarłem go z kałuży i zostawiłem zupełnie gdzie indziej, kilka metrów niżej na drodze. Prawa sakwa, moja prawa nogawka i prawy rękaw były całe mokre i ubłocone. Zacząłem robić inwentaryzację – jest wszystko, oprócz aparatu, który jako kieszonkowy, przewożony był w prawej kieszonce sakwy na kierownicy. Kieszonka w trudnym terenie jest zasuwana, a dzisiaj…. Dzisiaj w otwartej kieszonce znalazłem tylko pół szklanki brudnej wody a aparat wsiąkł. I to dosłownie. W kałuży było ok. 25 cm wody i 15 cm mułu. Aparat nie przedstawiał może dużej wartości, ale na karcie było sporo – być może ciekawych – zdjęć. Podwinąłem rękawy i zacząłem delikatnie obmacywać dno. Obmacywanie zajmowało jednak tak dużo czasu, że z obmacaniem całej kałuży mógłbym nie zdążyć do wieczora. Dodatkowo – nierozważne obmacywanie mogło pogrążyć aparat jeszcze głębiej. Postanowiłem wyznaczyć precyzyjnie obszar, w którym mógł znaleźć się aparat. Wziąłem rower, postawiłem go w miejscu, z którego zaliczył upadek i … puściłem go w kałuże. Aparat, wyrzucony wypadkową siły odśrodkowej i przyciągania ziemskiego powinien się znaleźć TUTAJ! Zapamiętałem to miejsce, przewróciłem rower na przeciwną stronę i w wyznaczonym miejscu zauważyłem maleńki skrawek linki, uchwytu na rękę, który był przywiązany do aparatu. Linka była tak brudno-tłusta od długotrwałego używania, że niechętnie zanurzała się w wodzie. A aparat nie wpadł na samo dno w muł, lecz zawiesił się kilkanaście centymetrów pod powierzchnią na jakichś podwodnych roślinach. Gdy go wydobyłem, podziękował mi. Zapiszczał trzy razy i kilka razy mrugnął delikatnie lampą błyskową. Wyciągnąłem mu baterię i opłukałem z błota w czyściejszym fragmencie kałuży. Na zdjęciu z rowerem aparat widać w pobliżu lewego, dolnego rogu. To nie jest jego oryginalne położenie, leżał 70 cm dalej, w kałuży. Tutaj, po wyciągnięciu akumulatora pozuje tylko do zdjęcia. Bo w górach na rowerze aparaty najlepiej mieć dwa.
|
|
|
|
|
Jestem już w dolinie, patrzę krytycznie na swój wygląd. Spodnie ubrudzone od stóp do kolan a prawa nogawka do biodra. Z butów wystają wodorosty, pod podeszwami kilogram błota. Błotem oblepiony zegarek, błoto za paznokciami. W takim stanie chyba mnie do cerkwi nie wpuszczą!
Pojechałem w górę doliny, mijając cerkiew i stojące przy niej kramy odpustowe oraz licznie już przybyłe samochody pielgrzymów zmotoryzowanych. Szukając łagodnego zejścia do rzeki, dotarłem do miejsca, w którym odchodzi dróżka do bazy namiotowej. Tam wlazłem do rzeki, zdjąłem buty i wymyłem je wewnątrz, z zewnątrz oraz pod spodem. Potem uprałem spodnie i skarpetki, bez zdejmowania. Na koniec wymyłem ręce i wróciłem na drogę. Trzeba pojeździć trochę po drodze, by woda z butów i spodni ściekła.
|
|
|
|
|
Na koniec wymyłem ręce i wróciłem na drogę. Trzeba pojeździć trochę po drodze, by woda z butów i spodni ściekła. Jadę na odpust.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
W drodze powrotnej przejeżdżam przez Terkę. Przegladając w domu zdjęcia znajduję nieco starsze fotografie z Terki. Niewiele sie tu zmieniło.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|