Od Sanu do Czeremoszu rowerem - czerwiec 2012
Dzień 1. Z Przemyśla w Karpaty

  ▲ Powrót ▲ Dzień 2.
Granicę polsko-ukraińską można przekroczyć na rowerze tylko w Medyce; z tytułowym Sanem żegnamy się więc w Przemyślu. Deszczyk siąpi od rana, optymistycznie pocieszamy się: dobrze, że dzisiaj nie leje. Na przejściu granicznym pustki. W Szeginiach nowy, jeszcze ciepły asfalt. Do Lwowa i dalej. My opuszczamy go już w Mościskach, bo mamy przecież jechać wzdłuż łuku Karpat. Czyli mamy już normalną, dziurawą drogę na południe. Jedziemy od rzeki do rzeki, więc inne rzeki też po drodze zliczamy. Przed Samborem mijamy Strwiąż, za Samborem Dniestr. Na razie nie ma słoneczka do zdjęć, ale przestaje padać.
Szeginie
Szeginie
Szeginie
Władipil
Władipil
Władipil
Sambor
Sambor
Sambor
Sambor
Sambor
Sambor
W Samborze na rynku zjadamy drugie śniadanie. Patrząc na przechodzące dzieci, młodzież, osoby starsze oraz osoby w podeszłym wieku, dochodzimy do wniosku, że tutaj zabronione jest chyba poruszanie się bez telefonu. Posiadanie telefonu należy udokumentować przez głośną rozmowę lub słuchanie muzyki.
Sambor
Sambor
Sambor
Sambor
Sambor
Sambor
Sambor
Sambor
Sambor
Sambor
Sambor
Sambor
Sambor
Sambor
Sambor
Sambor
Sambor
Sambor
Sambor
Sambor
Sambor
Sambor
Sambor
Sambor
Po drodze Drohobycz. Na rynku wielki banner ze Stefanem Banderą. Rozmawiamy parę minut z napotkanym, miejscowym właścicielem sklepu obuwniczego i odzieżowego. Zauważa, że spoglądamy na Banderę. W trzech zdaniach tłumaczy nam: na Ukrainie są 24 obwody (województwa). W trzech z nich Bandera jest uznawany za bohatera, w siedmiu za bandytę. W pozostałych, nie wiedzą kto to był. On nie ma czasu się tym zajmować, bo musi dbać o zaopatrzenie sklepów. Właśnie wrócił z Łodzi z towarem.
Potem kilka niezauważonych wcześniej na mapie rzeczek, między którymi piętrzą się nieprzyjemne dla rowerzysty grzbiety. I mamy w końcu rzekę Stryj. Już nie siąpi, tylko zwyczajnie pada. Plan wycieczki zakładał dotarcie w każdych warunkach do doliny Stryja, potem dopuszczał lekkie wspomaganie koleją. Przed nami jeszcze kilkaset kilometrów, spróbujemy skorzystać ze wspomagania.
IMG_5940
Drohobycz
Drohobycz
Drohobycz
Drohobycz
Drohobycz
Drohobycz
Drohobycz
Drohobycz
Drohobycz
Drohobycz
Drohobycz
Zawijamy na stację w wiosce Lubieńce. Z radością chronimy się w poczekalni pustego budynku stacyjnego. Najbliższy pociąg na południe mamy za godzinę. Idziemy na chwilę do pani szefowej stacji. Mieszka i dowodzi ruchem na stacyjce w sąsiednim, małym budynku. Przejeżdża pociąg w drugą stronę, do Stryja. Pytamy, z którego peronu będzie odjeżdżał nasz pociąg. Pani nie wie jeszcze. Będzie to wiadome kilka minut przed przyjazdem. Zapowie przez głośniki. W ostatniej chwili okazuje się, że pociąg przyjedzie na ostatni peron. Taszczymy rowery przez kilka torów, po kamieniach przytorowych.
Na peronie jest nas dwóch. Pociąg zatrzymuje się. Wsiadam do wagonu, Michał wypycha mi na górę, do wagonu mój rower, ja go wyciągam. Sięga po swój rower, leżący na peronie. Maszynista zamyka drzwi i odjeżdża. Szukam hamulca bezpieczeństwa. Na ścianie wisi tabliczka z ceną nieuzasadnionego użycia. Samego hamulca jednak nie ma. Trzeba by gdzieś wysiąść, bo mamy jechać do tego Czeremoszu razem. Najbliższą stację, Niżną Styniawę pociąg minął po ok. 1,5 km, zanim zdążyłem ochłonąć. Po kolejnych dwóch było Synowidne (Synowódzko), tutaj już przygotowałem się logistycznie do ewakuacji. W czasie 7 sekund, na które pociąg przystanął, poproszony pasażer pomógł mi spuścić na peron rower wraz z sakwami. Nie jest to zadanie łatwe, gdyż od poziomu podłogi wagonu do poziomu peronu było około metra albo więcej.
Lubieńce
Lubieńce
Lubieńce
Lubieńce
Lubieńce
Lubieńce
Lubieńce
Lubieńce
Lubieńce
Lubieńce
Lubieńce
Lubieńce
W Synowidnem na przystanku jest tylko pusta, brudna, śmierdząca buda. Żadnej ławki. Szukam miejsca, mogącego posłużyć za ubikację, nie widzę. W pobliżu ze wszystkich stron domy. Węch podpowiada, gdzie robią to inni, ale jakoś nie potrafię naśladować. Dobrze, że choć jest dach, bo znów zaczyna lać. Telefonuję do Michała. Następny pociąg jest za godzinę. Pani naczelnik stacji w Lubieńcach zrobiła mu herbatę. Zauważyła od razu, że ktoś został na peronie i próbowała zatrzymać pociąg, ale maszynista ma swoje zasady – jak ruszy, to już nie staje. Obiecała powiadomić maszynistę następnego pociągu, że w Synowidnem będzie wsiadał człowiek z rowerem i ma zaczekać, aż w wagonie znajdzie się pasażer, rower i bagaż. Załoga tego pociągu była bardzo miła. Maszynista zaczekał a konduktor nie chciał przyjąć pieniędzy za przejazd ani przewóz roweru. Jakoś mu było wstyd za zachowanie kolegi z poprzedniego pociągu.
I tak dojechaliśmy do Ławocznego. Ciemno, zimno, leje jak z cebra. Pytamy panią na stacji o możliwość noclegu w kimnatach widpoczinku. Już nie ma kimnat. A tu, w poczekalni, możemy zostać? Możecie. Pani otwiera nam służbowa toaletę. Proponuje kipiatok do zrobienia herbaty. Wprowadzamy do poczekalni rowery, zdejmujemy mokre buty i ubrania. Materacyki, śpiworki i jest prawie jak w hotelu.
Synowódzko Niżne
Synowódzko Niżne
Synowódzko Niżne
Synowódzko Niżne
Synowódzko Niżne
Synowódzko Niżne
Ławoczne
Ławoczne
Ławoczne
Ławoczne
Ławoczne
Ławoczne
Rano mamy jechać na przełącz Beskid w głównym grzbiecie Karpat. Przed godziną 4 powinniśmy się stąd ruszyć, bo wtedy odjeżdża stąd pierwszy pociąg do Mukaczewa a leżymy obok okienka kasy biletowej. Rano znowu leje, jedziemy więc tym pociągiem do Wołowca. W Wołowcu na stacji duży ruch. Na peronie mnóstwo ludzi z koszami, pudłami i bańkami truskawek, przywiezionych z Mukaczewa – tutejsze jeszcze nie dojrzewają. Czekamy z wyruszeniem w trasę, aż przestanie lać. W końcu ma być tydzień pięknej pogody, więc za chwilę przestanie, jeszcze tę godzinkę można przeczekać. Śpimy sobie na ławkach. Około siódmej przestało lać i tylko tak sobie kropiło. Ruszamy
Wołowiec
Wołowiec
Wołowiec
Wołowiec
Wołowiec
Wołowiec
Wołowiec
Wołowiec
Wołowiec
Wołowiec
Wołowiec
Wołowiec

  ▲ Powrót ▲ Dzień 2.